Wywiad* z Bogdą Draniak – założycielką firmy Bandi, wielką pasjonatką kosmetyków i ich receptur.
Chemiczka marzy o kosmetykach…
Już jako dziecko zakładałam biały fartuch i widziałam swoją przyszłość w laboratorium. Do 1986 roku pracowałam w Instytucie Chemii Przemysłowej w Warszawie. Myślałam jednak bez przerwy, co zrobić, by zająć się bardziej chemią użytkową, a nie tylko badaniami naukowymi. Kosmetyki były tą dziedziną, która najbardziej mnie interesowała.
Zajmowałam się wówczas zawodowo bardzo skomplikowanymi zapewne dla laików kwestiami, np. chromatografią gazową, utlenianiem benzenu… Jednak nie czułam z tej mojej pracy pełnej satysfakcji. Próbowałam, co prawda, dodać trochę życia tej mojej chemii, na przykład poprzez pisanie rozmaitych wniosków racjonalizatorskich, ale wciąż czułam, że nie robię tego, co tak naprawdę bym chciała. Kosmetyki chodziły mi po głowie bez przerwy. Poznałam też w Instytucie osoby zajmujące się tą dziedziną od strony badań. Sąsiadowałam z zakładem zajmującym się chemią tłuszczów, w którym przeprowadzono chromatografię surowców kosmetycznych. Robiono również emulgatory – powstał tam pierwszy polski zagęstnik, który zresztą wykorzystałam później w moim produkcie. To był emulgator na bazie tłuszczu lisiego.
Do zmiany pracy zmobilizowali mnie koledzy, zwłaszcza ci, którzy odeszli z Instytutu i zajęli się własną działalnością. Doszłam w końcu do przekonania, że muszę się zdecydować i ja, bo inaczej wciąż będę miała to męczące poczucie, że jestem nie na swoim miejscu. Chciałam też być bliżej rodziny. Wydawało mi się, że jak otworzę własną działalność, będę miała więcej czasu dla czwórki dzieci.
Od czego się zaczęło?
Najpierw poszukiwałam surowców, mieszadeł, jakichś prowizorycznych urządzeń… Zaczęłam tworzyć laboratorium w domu, w Michałowicach, i tam robiłam pierwsze próby recepturowe. Jak to wyglądało? Mała zlewka, mieszadło, kilka surowców, garnki i… nieustanne próby takiego połączenia składników i ich wymieszania, by coś z tego wyszło. Funkcjonowałam tak przez trzy lata. Dom był duży, częściowo niewykorzystany, więc stworzyłam tam coś na kształt małej manufaktury. Miałam początkowo do pomocy tylko jedną pracowniczkę.
Te pierwsze kosmetyki robione jeszcze zupełnie w pionierskich warunkach udawały się naprawdę nieźle. Miałam zaprzyjaźnioną kosmetyczkę, która była moją pierwszą recenzentką. Uważała, że kosmetyki są bardzo dobre. Szybko jednak złapałam prawdziwe kontakty branżowe. Zaczęłam dostawać katalogi z ofertą surowców, maszyn. I od firm zagranicznych, i od polskich. Te polskie surowce były najczęściej tańsze, ale jednak ustępowały jakością zagranicznym. Postawiłam więc na importowane, chcąc wytwarzać produkty naprawdę wysokiej jakości.
Poszukiwanie nowych receptur
Po pewnym czasie moi koledzy, którzy w branży kosmetycznej działali dłużej, zachęcali mnie, bym bardziej rozwinęła ten biznes, weszła mocniej na rynek. Do tego jednak potrzebowałam lepszych receptur, bardziej fachowo przygotowanych. Musiałam stworzyć kosmetyki, które naprawdę będę mogła postawić bez kompleksów na półce w drogerii. Zależało mi, by miały właściwy skład, były stabilne, przyjemne w aplikacji. I taki kosmetyk w końcu spod mojej ręki wyszedł. Stworzyłam krem Koala. To był bardzo dobry krem na dzieci. Krem Koala sprzedawał się wyśmienicie… był naprawdę niesamowity! Znalazłam po 10 latach niewykorzystane opakowanie i… produkt ten wciąż wyglądał i pachniał, jakby zrobiono go ledwie kilka miesięcy wcześniej. Był więc bardzo stabilny.
Siła w rodzinie
Wspierała mnie cała rodzina. Choć powiem szczerze, że były sytuacje, kiedy się również potwornie irytowali, i wcale się im nie dziwiłam. Jakiś przykład? Pracowałam kiedyś nad tłuszczem norczym, by go właściwie oczyścić. Cały dom nam wtedy oczywiście przeszedł niezbyt przyjemnym zapachem. A cóż ja mogłam zrobić? Wtedy poznawałam te surowce, wszystkiego uczyłam się na własną rękę… Czasem właśnie za cenę takich „doznań” sensorycznych.
Dzieci bardzo mi pomagały. Cała czwórka! Najstarszy syn był już żonaty. Moja synowa pracowała ze mną, bardzo mnie wspierała od strony PR-u i marketingu. Ta współpraca trwała jakiś czas, zanim nie przeszła do firmy swojego męża. I chyba lepiej, bo teściowa i synowa nie powinny spędzać za dużo czasu razem. (śmiech) W ogóle na początku działalności bardzo wesoło wyglądały różne procesy produkcyjne, w które angażowała się cała rodzina.
Jakie były te pierwsze kosmetyki?
Pierwsze kosmetyki to: balsam do ciała, krem Koala i krem kolagenowy do twarzy. Zresztą z tym ostatnim też jest zabawna historia: krem kolagenowy początkowo nazywał się Alga, choć w nim wcale alg nie było! Bardzo mi się jednak nazwa podobała i marzyłam o tych algach bardzo… W końcu udało mi się algi jakoś pozyskać i stworzyć właściwy krem z algami, więc temu pierwszemu zmieniałam nazwę na kolagenowy. W każdym razie produkty sprzedawały się naprawdę świetnie i to moje mieszadełko w domu wciąż pracowało.
Zawsze zależało mi na innowacjach. Bardzo wcześnie, jeszcze przed rokiem 1990, wprowadziłam na przykład francuskie liposomy. Krem Bandi z liposomami był na polskim rynku pierwszym z tym składnikiem. Kupowałam też od tego dostawcy mukopolisacharydy oraz oxylastil – składnik białkowy świetnie regenerujący i dotleniający skórę. Po jakimś czasie zrobiłam też żel z liposomami, to był doskonały kosmetyk. Panie badające produkt mówiły, że krem był świetny, ale żel – mistrzostwo świata! Wiedziałam dlaczego – bo dawałam do niego nie jeden czy dwa procent liposomów, a tyle sugerował producent, ale piętnaście! Na jakości nie oszczędzałam bowiem nigdy.
Wiedzę o surowcach czerpałam głównie z targów. Wyjeżdżałam do Bolonii, do Las Vegas. Tam był cały świat. Widać było, jakie trendy są na Zachodzie, a do nas docierały one zawsze z pewnym opóźnieniem. Moja siostra, kosmetyczka z Australii, też podpowiadała mi, jakie nowości światowe są na topie. Bardzo lubiłam te nasze rozmowy. Jej wiedza o kosmetologii była wręcz niezwykła. Widać było, że nie minęła się z powołaniem.
Czas na zmiany
Dotarło do mnie w końcu, że nie mogę poprzestać na takiej chałupniczej produkcji i zdecydowałam się na zakup nowocześniejszych maszyn – to był pewnie rok 1990. Mówię o tym etapie biznesu, gdy przeszłam z garnków na maszyny. Wiem, że sporo kolegów wtedy uważało to za niepotrzebną rozrzutność: wystarczały im kotły czy nawet pralki zamiast profesjonalnych urządzeń produkcyjnych. Kupiłam maszynę o nazwie Stefan, co prawda pierwotnie stworzoną do przemysłu spożywczego, ale po przeróbkach okazała się fantastyczna do produkcji kosmetyków. Służyła nam przez lata! Poza tym jeden z zaprzyjaźnionych konstruktorów zrobił dla mnie specjalny młynek do homogenizacji kosmetyków. Kiedyś oglądali go fachowcy z Francji i nie mogli wyjść z podziwu, jak było to perfekcyjnie wykonane. W tym czasie koledzy kupowali dobre samochody, a ja wciąż tkwiłam za kółkiem małego fiata. Jednak maszyny miałam od nich zdecydowanie lepsze. I to mnie właśnie cieszyło!
Największe trudności w tworzeniu kosmetyków?
Pod górkę miałam wtedy z wieloma rzeczami. Najgorzej było z opakowaniami. Po prostu brakowało ich na rynku! Producentom kosmetyków udzielała się w tej kwestii wręcz desperacja, wielu z nas zbierało kubeczki plastikowe po serkach czy innych produktach, żeby zdobyć surowiec na polistyren, z którego robiono opakowania. To był dopiero recycling! Z surowcami też było trudno – zwłaszcza takim mniejszym firmom jak moja, bo pierwszeństwo zakupu zawsze miały duże firmy, które zamawiały większe partie. My musieliśmy grzecznie czekać na naszą kolej albo bardzo żarliwie prosić o jakiś przydział. Żeby nie tracić czasu, próbowałam, i to się czasami udawało, odkupić, np. 10 kg oleju. I ten olej przewożony był z Krakowa do Warszawy koleją. Dziś to brzmi jak bajki z mchu i paproci, ale takie to były czasy…
Co znaczy Bandi?
Firma początkowo nazywała się B&D – od inicjałów mojego imienia i nazwiska. W latach osiemdziesiątych angielski nie był w tak powszechnym użyciu jak teraz. Klienci nie wiedzieli, jak czytać znak graficzny „&”, więc jeden z synów zasugerował po prostu taki zapis nazwy i tak już zostało.
Od 2004 roku rozpoczął się proces przekazania firmy w ręce mojej córki Joanny. Poczułam wtedy ulgę, że ona zajmie się tymi wszystkimi kwestiami organizacyjnymi, bieżącymi, a ja znów będę mogła wrócić do laboratorium. Spadła ze mnie odpowiedzialność, na nowo poczułam się wolna. Oczywiście zależało mi, by inne dzieci potraktować sprawiedliwie – i tak też podzieliliśmy udziały. Joanna ma ich nieco więcej właśnie dlatego, że zdecydowała się zostać prezesem firmy. Cieszę się też, że mąż Joasi bardzo pomaga jej w prowadzeniu biznesu. Mam poczucie, że firma, którą stworzyłam, jest teraz w dobrych rękach.
*Fragment z książki Lidii Lewandowskiej „Piękne historie. Sukces polskich marek kosmetycznych”.
0 komentarzy